Straszyły już same zabudowania, które w pierwszej połowie lat 30. zastała na wyspie grupa specjalistów oddelegowanych do przygotowania federalnego zakładu karnego. Alcatraz w XIX wieku było bazą wojskową, a następnie – wojskowym więzieniem. Stare, wilgotne mury w piwnicach niemiłosiernie śmierdziały, ale mimo to postanowiono nie rezygnować z wykorzystania znajdujących się pod ziemią pomieszczeń. Idealnie nadawały się do dyscyplinowania tych, którzy, chociażby, nie zjedli do końca swojego obiadu. Nie miało znaczenia, czy nadawał się on do zjedzenia, czy nie.
Zlokalizowane w zatoce San Francisco federalne więzienie Alcatraz otwarto latem 1934 roku. Jego pierwszy naczelnik James A. Johnston twierdził, że „wstydzi się izolatek”, ale „używa ich, kiedy jest do tego zmuszony”. Na wyspie, bez wątpienia, przebywali kryminaliści, którym należała się surowa kara. Ale warunki, które panowały w lochach (bo inaczej nie da się tego nazwać) faktycznie dalece odbiegały od obowiązujących w XX wieku standardów. Izolatki znajdowały się bowiem w podziemiach starej cytadeli, w pobliżu zainstalowanych przez wojsko zbiorników, które napełniały się deszczówką. Ściany pomieszczeń były wyjątkowo wilgotne, co powinno zdyskwalifikować je jako cele. Mowa tu nawet nie tyle o względach zdrowotnych, co o możliwości ucieczki, ponieważ w murze niezwykle łatwo było wydrążyć otwór. Mimo że więzień znajdował się pod ziemią - nadal istniało duże ryzyko, że poruszając się szczelinami powstałymi przy wstawianiu wspomnianych zbiorników wydostanie się na wolność. Problem rozwiązano więc w sposób znany ze średniowiecza – przywiązując skazańca łańcuchami. Jeśli strażnicy mieli akurat do czynienia z wyjątkowo kłopotliwym więźniem, to koniec owego łańcucha trafiał na kraty w drzwiach do izolatki, co wymuszało na skutym pozostanie na nogach.
Mimo że naczelnik „wstydził się” izolatek – używał ich od samego początku istnienia więzienia. Jeden z ówczesnych strażników opisywał, że więźniowie byli, dosłownie, wrzucani do lochu - spychano ich bowiem ze schodów prowadzących do piwnicy. Jakby tego było mało – na dole na mężczyznę czekały zamknięte drzwi, które otwierano dopiero po tym, jak skazaniec uderzył w nie głową. W pierwszych latach istnienia Alcatraz wielu skazanym na lochy podawano posiłek raz na trzy dni i, co istotne, tę „ucztę” stanowił sam chleb. W pozostałe do izolatki dostarczano jedynie wodę, a za toaletę służyło wiadro. Nie było żadnego materaca, koca, umywalki, a już tym bardziej takich luksusów jak światło. Niektórzy więźniowie opowiadając po latach o czasie spędzonym w takiej celi nie byli nawet w stanie dokładnie opisać jak wyglądały jej ściany, czy też z czego właściwie była zrobiona podłoga. Jedni byli przekonani, że spali na betonie, a inni, że na skale.
Strefa ciszy
Podczas pierwszych trzech lat istnienia zakładu karnego Alcatraz więźniowie nie mieli nic do powiedzenia – i to dosłownie. W więzieniu obowiązywała bowiem „zasada ciszy”. Rozmawiać wolno było wyłącznie w małych grupach i jedynie w dwóch sytuacjach: podczas krótkich przerw od pracy w więziennych warsztatach oraz na spacerniaku, na który wychodzono w weekendy. Poza tymi wyjątkami naczelnik pragnął słyszeć jedynie szum fal. W praktyce oznaczało to, że jeśli ktoś chciał porozmawiać o pogodzie, to liczyć musiał się z faktem, iż nie zobaczy słońca przez dłuższy czas – czekała na niego izolatka. Jednym z więźniów spektakularnie łamiących „zasadę ciszy” był Al Capone - słynny gangster, który na wyspie Alcatraz odsiadywał wyrok za przestępstwa podatkowe. Trudno dziś jednoznacznie stwierdzić, czy sprzeciwiał się zasadom, aby manifestować swoją pozycję, czy dlatego, że nie mógł już dłużej wytrzymać. Według zeznań jednego z więźniów, u Capone miały się pojawić objawy załamania psychicznego po tym, jak strażnicy kazali mu przez wiele dni kucać w celi, której wysokość nie przekraczała jednego metra.
Wyspa doprowadziła do załamania psychicznego wielu więźniów. W 1937 roku jeden z pracujących w warsztacie zdecydował się na szokujący protest - położył rękę na desce, rozczapierzył szeroko palce i odciął je sobie, jeden po drugim. Następnie, w tym samym miejscu położył drugą dłoń i kazał współwięźniowi odciąć pozostałe 5 palców. Kolega naturalnie nie zgodził się, a nawet wezwał strażnika. Wśród więźniów niczym dziwnym nie było też przecinanie własnych ścięgien Achillesa. Powody mogły być najróżniejsze: od załamania, poprzez protest (lub jedno i drugie), aż po chęć trafienia do więziennego szpitala (przy czym skazany szybko przekonywał się, że tam warunki niewiele różniły się od tych, które panowały w zwykłym bloku). Na wyspie miało też miejsce wiele samobójstw i jeszcze więcej prób, czasem wyjątkowo drastycznych - jeden z więźniów wydłubał sobie widelcem żyły, a następnie je rozgryzł.
Jak w domu
Na podłą atmosferę panującą wśród więźniów wpływ miał też fakt, iż na co dzień widzieli oni szczęście ludzi wolnych. W większości zakładów karnych (tak wówczas, jak i dziś) skazani mają styczność niemalże wyłącznie ze strażnikami, którzy po zakończeniu zmiany udają się do swoich domów, z dala od miejsca pracy. Tymczasem ogromna ilość pracowników Alcatraz mieszkała na wyspie, i to wraz z rodzinami. Ich córki i synowie na wyspie mieli takie samo dzieciństwo, jak na stałym lądzie. Jak pisał J. Campbell Bruce w książce „Escape from Alcatraz”, jedyna różnica polegała na tym, że nie wolno im było posiadać szeregu popularnych zabawek. Restrykcje dotykały przede wszystkim chłopaków, którzy pozbawiani byli wszelkich przedmiotów imitujących broń: w tym kowbojskich rewolwerów i indiańskich toporków.
Przez pewien czas na wyspie funkcjonowało nawet przedszkole. Starsze dzieci dopływały do publicznych szkół promem, który kursował 22 razy dziennie – z przerwą wyłącznie pomiędzy 2 a 5 nad ranem. Zdarzało się, że na pokładzie razem z dziećmi transportowany był więzień. Podróż promem do miasta trwała zaledwie 12 minut. W efekcie mieszkańcy Alcatraz byli w stanie dostać się do sklepu w centrum szybciej niż wielu z tych, którzy mieszkali na stałym lądzie.
Na wyspie funkcjonował również klub, w którym w piątkowe i sobotnie wieczory bawić się mogli strażnicy i ich rodziny. Przez jakiś czas istniała też szkoła tańca dla dzieci. Co zaskakujące, mieszkający na wyspie pracownicy zakładu karnego mieli prawo zapraszać do siebie gości. Jedyne obostrzenie polegało na tym, że przyjezdnym nie wolno było przywozić broni i amunicji, ze szczególnym naciskiem na to drugie. Broń sama w sobie była bowiem stosunkowo łatwa do znalezienia przez strażników. Ponadto, zdolniejsi więźniowie nie mieli większego problemu z wykonaniem prymitywnego, ale i skutecznego pistoletu. To produkcja amunicji stanowiła dla nich największe wyzwanie. Większość tych, którzy niegdyś mieszkali na wyspie (wyłączając z tej grupy więźniów) dobrze wspomina tamten czas. Alcatraz było prawdopodobnie najbezpieczniejszą „dzielnicą” San Francisco. Nie istniał nawet zwyczaj zamykania drzwi na klucz. Rodziny strażników widywały czasem więźniów, ale naturalnie zarówno im, jak i samym skazanym odradzano wdawania się w jakiekolwiek dyskusje. Nie było też zgody kierownictwa na zatrudnianie skazanych do pomocy w domu. Powód był prosty: naczelnik wychodził z założenia, że jeśli ktoś nadaje się do samodzielnej pracy „na zewnątrz”, to trafił na wyspę przez pomyłkę. Alcatraz było miejscem, do którego trafiać mieli najbardziej nieobliczalni z nieobliczalnych.
Mimo zakazu bratania się, niektórzy strażnicy rozkręcali własny „biznes”, opierający się na bliskich relacjach z osadzonymi. Ich działalność koncentrowała się naturalnie wokół szeroko pojętego szmuglu. Niektórzy strażnicy rozpoczynali współpracę z własnej woli, a inni dali się „złapać”. Znana jest
historia pracownika Alcatraz, który stał się dla więźniów „swoim” już w dniu swojej rekrutacji. Przyszły strażnik musiał bowiem dać komisji próbkę moczu. Wiedząc, że badania nie przejdzie, udawszy się do toalety poprosił o napełnienie pojemniczka osadzonego, który akurat mył tam podłogę.
Podatek od bimbru
Więźniowie próbowali się uchronić przed załamaniem nerwowym na wszelkie możliwe sposoby. Jedną z modnych odskoczni była opieka nad złapanym na terenie więzienia zwierzątkiem. Osadzeni opiekowali się więc chociażby szczurami, czy też jaszczurkami, wbrew obowiązującym zasadom. Jak w każdym więzieniu – próbowali też pędzić bimber. Przez długi czas ich laboratorium była piekarnia. Najpopularniejszy trunek, zwany „pruno”, powstawał z drożdży i owoców. Zdarzały się również bardziej zaskakujące mikstury – we wczesnych latach istnienia Alcatraz produkowano tam też napój z benzyny i mleka.
Więźniowie butelki chowali w rozmaitych zakamarkach budynku, chociażby za rurami kanalizacyjnymi, czy też innymi instalacjami. Strażnikom zwykle trudno było ustalić, kto dokładnie zostawił bimber. Jeden z pracowników wspominał po latach, że zazwyczaj zabierał po prostu butelkę i zostawiał karteczkę z informacją, że w Kalifornii na produkujących alkohol nakładany jest specjalny podatek, który nie został opłacony.
W 1937 roku zniesiono „zasadę ciszy”, która nie wytrzymała próby czasu. Więźniowie coraz częściej buntowali się i prowadzili ożywione rozmowy, a wszystkich zamknąć w izolatce się nie dało. W roku 1940, po szeregu interwencji władz, które dowiedziały się, że niektórzy więźniowie lądują w lochach i przykuwani są do krat w pozycji stojącej, ściany wyburzono i piwnica cytadeli stała się jednym wielkim magazynem. Od tamtej pory izolatki znajdowały się w nowocześniejszej części więzienia.
Na początku lat 40. przed sądem stanął Henri Young, który w trakcie odsiadki w Alcatraz zabił współwięźnia. Podczas procesu na jaw wyszło jeszcze więcej faktów dotyczących niewłaściwego traktowania osadzonych na wyspie. Adwokat Younga argumentował, że jego klient nie może być skazany za morderstwo, bowiem wcześniej przez bardzo długi czas przebywał w izolatce. To natomiast miało mieć wpływ na jego poczytalność. Mężczyzna finalnie został skazany za nieumyślne spowodowanie śmierci.
Czy dopłynęli do brzegu?
W wyniku ogromnego szumu medialnego wokół procesu Younga, władze przeprowadziły w Alcatraz śledztwo, które miało ujawnić nieprawidłowości w funkcjonowaniu więzienia. Oficjalnie takowych nie znaleziono, ale na wyspie nagle zaczęły zachodzić wielkie zmiany. Kolejni naczelnicy nadal pamiętali, że mają do czynienia z brutalnymi przestępcami, ale więzienie starano się dostosować do obowiązujących w USA standardów.
Nie znająca litości woda w zatoce San Francisco była największą przeszkodą dla tych, którzy chcieli wydostać się z Alcatraz. Na przestrzeni lat było wiele prób ucieczki. To, czy któremukolwiek z więźniów się powiodło pozostaje kwestią sporną do dziś. W 1962 roku trzech mężczyzn wydostało się nocą z budynku. Wedle ustaleń śledczych zbiegowie popłynęli w stronę brzegu. Ich ciał nigdy nie odnaleziono. Prawdopodobieństwo, że przeżyli zostało przez śledczych uznane za niskie. Więzienie zamknięto w 1963 roku, głównie ze względu na zbyt wysokie koszty utrzymania.
źródło: https://wiadomosci.onet.pl/tylko-w-onecie/wiezniowie-calymi-dniami-stali-przykuci-do-krat-co-tak-naprawde-dzialo-sie-na-wyspie/51kbyel